Czasem przychodzi taki moment, zwykle po czterdziestce, gdy lustro pokazuje nam nie tylko zmarszczki i pierwsze siwe włosy, ale także coś głębszego – pewien rodzaj wewnętrznego rozejmu. To już nie jest ten gorączkowy bieg przez trzydziestkę, gdy życie przypomina żonglowanie piłeczkami: kariera, dzieci, kredyt, presja bycia wystarczająco dobrą matką, partnerką, profesjonalistką. Po czterdziestce wiele z tych burz już przetrwało. Dom zbudowany, dzieci usamodzielniają się, kariera ma swój ustalony rytm, a nawet jeśli nie, to przynajmniej wiemy, jak w niej funkcjonować. W tej właśnie, pozornie stabilnej, przestrzeni rodzi się często nowy, nieoczekiwany głód. Głód uczucia, namiętności, romantyzmu. To pragnienie bycia znów widzianym, pożądanym, nie jako rodzic, pracownik czy zarządca domowego ogniska, ale jako kobieta, jako mężczyzna. I to właśnie w tym momencie, tak dojrzałym i podatnym na miłość, czyha na nas jeden z najbardziej podstępnych mechanizmów ludzkiej psychiki – efekt idealizacji.
Nie chodzi tu o zwykłe, młodzieńcze zauroczenie, gdy widzi się w drugiej osobie niemal anioła. Tamto miało w sobie nutę naiwności i było często związane z brakiem życiowego doświadczenia. Efekt idealizacji po czterdziestce jest o wiele bardziej złożony, wyrafinowany i przez to niebezpieczny. Wynika nie z niewiedzy, ale z nadmiaru doświadczeń, a przede wszystkim z ogromnej, często nieuświadomionej, tęsknoty. Jesteśmy zmęczeni kompromisami, które towarzyszyły nam przez ostatnie dwie dekady. Kompromisami w małżeństwie, które może już wygasło, ale trwało dla dzieci lub z przyzwyczajenia. Kompromisami w pracy, gdzie często rezygnowaliśmy z pasji dla bezpieczeństwa. Kompromisami w życiu towarzyskim, które ograniczyło się do spotkań z rodzicami innych dzieci z klasy. Kiedy więc na horyzoncie pojawia się ktoś nowy, kto wydaje się przeciwieństwem tych wszystkich kompromisów, nasz umysł – niczym spragniony podróżny na pustyni, który widzi miraż – zaczyna projektować na tę osobę wszystko, czego nam przez te lata brakowało.
Ta osoba staje się więc nie tyle sobą, ile naszym wyobrażeniem wybawcy. Jest ucieleśnieniem wolności, której pragnęliśmy, gdy siedzieliśmy w domu, płacąc rachunki. Jest namiętnością, o której marzyliśmy, leżąc obok partnera, z którym łączyła nas tylko rutyna. Jest intelektualną strawą, gdy przez lata rozmawialiśmy głównie o praktycznych, codziennych sprawach. Jest wreszcie potwierdzeniem, że wciąż jesteśmy atrakcyjni, że życie erotyczne nie musi być wspomnieniem, że można poczuć się znowu młodziej, intensywniej, pełniej. Problem w tym, że te wszystkie cechy rzadko kiedy są prawdziwymi cechami nowo poznanej osoby. Są one jak kostium, który my na nią nakładamy, uszyty z łachów naszych niespełnionych marzeń i niewypłakanych łez. Zakochujemy się nie w człowieku, ale w tym kostiumie, w tej roli, którą mu przypisaliśmy.
Psychologia głębi nazywa to zjawisko projekcją. Projekcja to mechanizm obronny, polegający na przypisywaniu innym ludziom własnych, często nieuświadomionych, uczuć, pragnień i cech. Po czterdziestce nosimy w sobie cały bagaż takich nieprzepracowanych treści. Być może nigdy nie pozwoliliśmy sobie na żałobę po marzeniach artystycznych, które porzuciliśmy dla stabilnej pracy. Może tłumiliśmy przez lata potrzebę czułości i delikatności, bo w naszym związku dominowała funkcjonalność. A może nasza własna, stłumiona dzikość i zmysłowość szukała ujścia. Kiedy spotykamy kogoś, kto choćby jednym gestem, jednym zdaniem przypomina te utracone części nas samych, rzucamy je na niego z całą mocą. On staje się nośnikiem naszej własnej, odciętej duszy. To niezwykle silne i pociągające uczucie, ponieważ wreszcie, po latach, mamy przed sobą kogoś, kto – jak nam się wydaje – rozumie tę najgłębszą, najprawdziwszą część nas. W rzeczywistości jednak, widzimy w nim tylko nasze własne odbicie.
Kluczową rolę odgrywa tutaj również aspekt czasu i selekcji wspomnień. Mając czterdzieści kilka, pięćdziesiąt lat, mamy za sobą zwykle kilka poważnych związków. Nasza pamięć, w sposób naturalny, dokonuje pewnej idealizacji przeszłości. Pamiętamy intensywność pierwszej miłości, zapominając o jej dramatach i niedojrzałości. Pamiętamy namiętność z wczesnego etapu małżeństwa, zacierając w pamięci codzienne spory i narastające frustracje. Kiedy więc pojawia się nowa osoba, nieświadomie porównujemy ją nie z rzeczywistymi, złożonymi partnerami z przeszłości, ale z tymi wygładzonymi, romantycznymi wyobrażeniami. Nowa miłość ma trudne zadanie – musi konkurować z fantazjami, a nie z prawdziwymi ludźmi. I w tym wyścigu, z góry skazanym na porażkę, nowy partner często wygrywa… dopóki nie zejdzie z piedestału, na który go sami wynieśliśmy.
Do tego dochodzi społeczna i kulturowa narracja dotycząca „drugiej szansy” i „szczęścia po czterdziestce”. Media, książki, filmy pełne są historii o tym, jak ludzie w średnim wieku odnajdują prawdziwą miłość, porzucają stary, nudny żywot i zaczynają wszystko od nowa. To piękne i dające nadzieję opowieści, ale bywają też zwodnicze. Sprawiają, że wierzymy, iż istnieje jakiś magiczny klucz, który otworzy przed nami drzwi do raju utraconego. Nowo poznany człowiek staje się tym kluczem. Każdy jego urok, każda wspólna pasja, każda oznaka zainteresowania potwierdza tę narrację. „Oto jest – myślimy – moje przeznaczenie, nagroda za wszystkie trudy, moja druga szansa”. Tymczasem życie rzadko bywa hollywoodzkim filmem. Prawdziwy, głęboki związek nie zaczyna się od punktu, w którym poprzedni się skończył. Zaczyna się od zera, z całym bagażem dwojga ludzi, którzy mają swoje rany, nawyki i historie. Idealizacja omija ten trudny etap budowania od podstaw. Tworzy iluzję, że od razu znaleźliśmy się w finałowej scenie.
Warto też wspomnieć o lęku przed samotnością, który po czterdziestce może przybierać na sile. Chociaż zewnętrznie jesteśmy silni i niezależni, wewnątrz może kryć się obawa, że jeśli teraz, gdy dzieci opuszczają dom, gdy ciało nie jest już tak sprawne jak dawniej, nie uda nam się znaleźć partnera, to może już nigdy się nie uda. Ten lęk jest potężnym katalizatorem idealizacji. Sprawia, że chwytamy się nowej relacji jak tonący brzytwy, wypatrując w niej ratunku nie tyle przed samotnością, co przed wizją starzenia się w poczuciu bycia niekochanym. Przypisujemy więc obiektowi naszych westchnień moc zabezpieczenia nas przed tym egzystencjalnym lękiem. On lub ona staje się nie tylko partnerem, ale talizmanem, który ma odgonić widmo starości i nieuchronności czasu. Jakikolwiek rzeczywisty defekt, który mógłby zakłócić tę idealną wizję, jest wówczas szybko wypierany lub pomijany. Nie chcemy widzieć prawdy, bo prawda mogłaby oznaczać powrót do pustki, której tak desperacko chcemy uniknąć.
Efekt idealizacji ma również swoją biologiczną i chemiczną stronę. Nowa miłość, nawet w dojrzałym wieku, wywołuje w mózgu burzę neuroprzekaźników – dopaminy, noradrenaliny, serotoniny. To ten sam koktajl, który odczuwaliśmy jako nastolatkowie. Daje euforię, intensywną koncentrację na obiekcie uczuć, pobudzenie, zmniejszony apetyt i potrzebę snu. Stan ten, często określany jako „faza zauroczenia”, jest stanem naturalnego „odurzenia”. Po czterdziestce, po latach emocjonalnej stabilności lub stagnacji, to odurzenie jest szczególnie silne i pociągające. Działa jak narkotyk. A ponieważ nasz mózg pragnie podtrzymać ten przyjemny stan, aktywnie filtruje informacje. Wszystko, co potwierdza nasz wyidealizowany obraz – jego uśmiech, jej życzliwość – jest wzmacniane i zapamiętywane. Wszystko, co mu zaprzecza – jego egoizm, jej brak zainteresowania pewnymi sprawami – jest marginalizowane lub racjonalizowane („to tylko gorszy dzień”, „na pewno ma ku temu powód”). W ten sposób chemia mózgu sprzymierza się z naszą psychiką, by budować iluzję doskonałości.
Konsekwencje zakochania się w wyobrażeniu, a nie w człowieku, bywają bolesne i dalekosiężne. Pierwszą ofiarą jest oczywiście sam obiekt idealizacji. Prędzej czy później, zwykle po kilku miesiącach, kiedy faza chemicznego odurzenia zaczyna słabnąć, prawdziwa osoba zaczyna „schodzić” z piedestału. Zaczynamy dostrzegać, że ma inne priorytety niż my, że jego poczucie humoru bywa krzywdzące, że jego podejście do finansów lub wychowania dzieci jest diametralnie różne od naszego. Ponieważ jednak zakochaliśmy się w fantazji, te realne cechy odbieramy nie jako naturalne różnice między dwojgiem ludzi, ale jako zdradę, rozczarowanie, jako coś, co psuje naszą piękną opowieść. Pojawia się frustracja, gniew, poczucie bycia oszukanym. A przecież ta druga strona nie oszukiwała. To my oszukiwaliśmy sami siebie, przypisując jej cechy, których nigdy nie miała.
Rozczarowanie bywa tym większe, im wyżej wynieśliśmy naszego partnera. Czasem prowadzi to do szybkiego zakończenia związku, co pozostawia poczucie goryczy i pytanie: „Jak mogłem/mogłam się tak pomylić?”. Czasem, co gorsza, prowadzi do prób „przerobienia” drugiej osoby na obraz tego wyidealizowanego wyobrażenia. Podejmujemy się syzyfowej pracy, by zmusić rzeczywistego człowieka, by stał się tą fantazją. To rodzi nieustanne konflikty, kontrolę, wzajemne pretensje i ogromne cierpienie obu stron. Ona czuje się stale atakowana i niedoceniana, bo nie spełnia nierealnych oczekiwań. My czujemy się zawiedzeni, że nasz „wybawca” okazał się zwykłym, niedoskonałym śmiertelnikiem.
Najgłębszą ranę, jednak, zadajemy sobie samym. Inwestując całą naszą emocjonalną energię w iluzję, tracimy kontakt z sobą samymi. Zamiast użyć tej nowej relacji jako okazji do autentycznego spotkania z drugim człowiekiem i do rozwoju, uciekamy w świat fantazji. Kiedy iluzja pęka, zostajemy nie tylko z poczuciem straty wobec tej konkretnej osoby, ale także z poczuciem utraty czasu, energii i nadziei. To może wzmocnić poczucie cynizmu, zamknąć nas jeszcze bardziej na miłość w przyszłości lub utrwalić destrukcyjny schemat szukania kolejnych wybawców, byle tylko znów poczuć tę euforię początku.
Czy można uniknąć tej pułapki? Czy po czterdziestce możliwa jest miłość wolna od idealizacji? Odpowiedź brzmi: tak, ale wymaga to wysiłku, samoświadomości i odrobiny odwagi. Przede wszystkim, kluczowe jest zrozumienie, że ten potężny poryw serca niekoniecznie jest miłością do drugiej osoby, ale często jest wołaniem naszych własnych, niezagospodarowanych tęsknot. Zanim rzucimy się w wir nowego związku, warto zadać sobie pytanie: „Czego naprawdę pragnę? Czy ta osoba jest tym pragnieniem, czy może tylko jego symbolem?”. Wymaga to szczerości wobec samego siebie, która bywa bolesna, bo może ujawnić pustkę, którą próbowaliśmy wypełnić z zewnątrz.
Prawdziwa, dojrzała miłość po czterdziestce nie zaczyna się od euforii, która omija trudności. Ona zaczyna się od ciekawości. Ciekawości wobec drugiego człowieka jako odrębnej, złożonej istoty, z jej własnym bagażem, wartościami, lękami i marzeniami. To miłość, która pyta, słucha, obserwuje. Która potrafi dostrzec niedoskonałości i nie traktować ich jako zdrady, ale jako część ludzkiej kondycji. To miłość, która buduje się powoli, na fundamencie wzajemnego szacunku dla przeszłości i realności, a nie na piasku projekcji i fantazji. To wreszcie miłość, w której kochamy drugą osobę nie za to, kim chcielibyśmy, żeby była, ale za to, kim naprawdę jest – ze wszystkimi jej blaskami i cieniami. Taka miłość może nie mieć początkowego, oszałamiającego fajerwerku idealizacji, ale za to ma coś o wiele trwalszego – głęboki, ciepły i stabilny płomień, który może oświetlać wspólną drogę przez kolejne dziesięciolecia. Jest to miłość, która akceptuje, że po czterdziestce nie zaczynamy od nowa, ale kontynuujemy – bogatsi o doświadczenia, mądrzejsi o błędy i otwarci na to, co autentyczne, nawet jeśli jest mniej doskonałe niż nasze najskrytsze marzenia.